niedziela, 14 lutego 2010
trochę od tyłu czyli powrót
Wracanie trwało dokładnie 34 godziny. Śniadanie w Paryżu, kolacja w Bratysławie. Chyba z dziesięć przesiadek, na które wydałam więcej w ciągu jednego dnia niż w ciągu trzech dni na Martynice. Moje ciało przeżywa szok klimatyczny – z 35 stopni na minus 5 w Bratysławie. Śnieg to najmniejszy problem. Do tego zmiana czasu i niekończący się dzień. Głowa przeżywa szok kulturowy – francuskie metro jest szare, smutne i anonimowe. Nikt na nikogo nie patrzy, śpieszy się, potrąca w labiryncie korytarzy. Pani w kasie wkurza się, że znowu jakiś obcokrajowiec coś od niej chce. W Bratysławie opierdala mnie w trolejbusie jakiś pan, a kelnerka nie wygra konkursu na najlepszą obsługę tej nocy. Do Pragi dotarłam o 4.10 rano, ale kolejną godzinę zajęło mi dotarcie do akademika.
Z materialnych rzeczy zostały: dwa rumy, grzechotka z Mustique, bananowy i kokosowy dżem, francuska bagietka i ser (patrz: dieta eurowa), mapy i mokry strój. O niematerialnej reszcie lepiej nie mówić. Chciałabym powiedzieć, że to były wakacje życia. Ale przecież – tyle jeszcze przede mną.
6.02 Martynika
Ostatni dzień na łódce. W drodze na Martynikę zatrzymujemy się przy St. Lucii na ostatnie kąpanie, o mało co nie spalamy jachtu pękniętą brytfanką. Wieczorem na łódce dziwna atmosfera, trochę splin, trochę dziwna energia, senność. Nawet wiatr się wyłączył.
Warto wspomnieć, że poza imprezami trochę zwiedzaliśmy, dobrze gotowaliśmy, kąpaliśmy się po pięć razy dziennie.
Od Martyniki zaczęła się też nasza przygoda z Bobem Marleyem. Przez cały rejs dwie, niemal identyczne, płyty leciały w kółko, w dzień, wieczór, w nocy, do przegrzania, do porzygania. Chyba do końca życia będę go kojarzyła z naszym „Dingo”, z porannym wskakiwaniem do wody, palmami, bujającym gotowaniem obiadu, ciepłymi wieczornymi imprezami, rumem i mistrzowskim drinkiem koko-loko.
Zgadnijcie, kto ostatniego dnia zwinął ją z jachtowego odtwarzacza i wsadził do swojego komputera?
5.02 St. Vincent
Kolejny raz na St. Vincent. Kolejny raz lepiej rezygnujemy z imprezy w Kingston i z rana ruszamy na wycieczkę na wulkan. Nauczeni doświadczeniem rezygnujemy z usług lokalnych przewodników. Pytany za to okolicznych ludzi o drogę. Po ok. 2 godzinach okazuje się jednak, że średnio musimy spytać raz na 500 m, a wulkan daleko, daleko. Do wulkanu nie docieramy, ale sam spacer po lesie przypominającym dżunglę był fajnym doświadczeniem. Słońce jeszcze wysoko, więc uderzamy na wodospady. Po kolejnychsetmetrach spacerowania okazuje się, że są na tyle daleko, że musimy zawrócić. Do trzech razy sztuka, więc udało nam się dotrzeć do wodospadów Dark View, gdzie czeka kąpanie, mielonka i przetanie owoce u rasta w fascynującej czapce. Wieczorem odwiedzają nas na jachcie dwie dziewczynki, które zawsze marzyły, żeby zobaczyć łódkę od środka.
Wyczytaliśmy w locji, że były tutaj dwa napady w ręku na jachty – jeden w roku 2006, drugi w 2008. Co przyniesie 2010? Woleliśmy się nie przekonywać i przestawiliśmy łódkę o zatokę dalej.
Ostatni wieczór, ale nie stracony. Standardowo twierdzę, że jestem na tyle zmęczona, że tylko jedno piwo i spać. Inni też się na to nabierają i idziemy szukać otwartej knajpy. Najpierw trafiamy na połączenie pirackiej knajpy (nalewka z węża, skrzynie ze skarbami i inne) z kiczowatą francuską knajpą. Za barem stoi trochę podjadany murzyn i mała francuska. Zamawiamy cztery małe piwa na siedem osób, trzeba oszczędzać, bo to nasze ostatnie EC,a noc młoda, a pani kelnerka właścicielka donosi nam pirackie peruki. Po kilku zdjęciach mamy powyżej uszu lecącej w kółko francuskiej piosenki i ruszamy dalej. Za muzyką!
Droga prowadzi przez las na tyle ciemny, że bez kilku czołówek nie widzielibyśmy nawet ścieżki (czasy pełni poszły w niepamięć). Niektórzy nie mają butów, ale mają za to pięciolitrowego siuraka/pęcherza z winem. Po piętnastu, a może pięciu, minutach dochodzimy do strumyka, który musimy przejść żeby zobaczyć jedną z absurdalniejszych scen wyjazdu. Na placu w środku lasu stoi ponad trzydzieści dobrych samochodów i dwa razy więcej czarnych. Dopijamy siuraka i idziemy za muzyką, głośnym dancehallem. Jest płot z blachy falistej i ochroniarz kasujący po 10 EC na łebka. W ten sposób wydałam swoje ostatnie karaibskie pieniądze. Ale warto było. Zresztą nie tylko ja – Adam wysypuje na stolik stos drobnych i zaczyna odliczać… czy wspominałam już, że niektórzy byli bez butów. Na podwórku za blachą można wybrać – miejsce do jedzenia na podeście, bar albo salę taneczną. Wchodzimy do tej ostatniej, a tam czarno. I podkreślanie koloru skóry 100 proc. uczestników wspomnianej zabawy nie ma to nic wspólnego z niepoprawnością polityczną. Dziwnie jest jednak być jedynymi białasami, bo przecież niektóre zachowania znamy z własnego podwórka – jak skończyła by grupka czarnych na wiejskiej imprezie białasów w Polsce? Właśnie. Zamiast tego nikt z nas nie dostaje w mordę, panowie są wręcz dżentelmeńscy w specyficznym znaczeniu tego słowa (no niby się lepią, ale nie obmacują i wiedzą kiedy spadać. Serio. Nie biją mnie nawet jak robię sobie z nich jaja), a jedna pani pomaga mi po ciemku znaleźć sandała, którego zostawiłam godzinę wcześniej w bezpiecznym miejscu przy kolumnie. Są też pary tańczące jak na dancehallowych teledyskach – pan stoi pod murem, panienka przed nim zgięta w 90 stopni i wywija tyłeczkiem. W pewnym momencie podchodzi do mnie duży murzyn, bierze za rękę, prowadzi pod ścianę i mówi „lets party”. Chyba nie zauważył, że jednak jestem z trochę innego kręgu kulturowego i nie kapuję. Żegnam się, wracam, a za chwilę znowu pojawia się, bierze za rękę. Tym razem postanowiłam być bardziej dociekliwa co znaczy lets party. Wtedy duży murzyn pokazuje na parę obok. Chłopiec przy murze, dziewczę w 90 stopni i muzyka gra. Podziękowałam grzecznie za propozycję i dałam dyla.
Warto też wspomnieć, że ciekawo rozwiązano problem z „zepsutymi” toaletami. Nieco zażenowana pani pokazuje mi dziurę w płocie, za którym odlewają się wszyscy – bez względu na płeć, bez względy na kolor płci.
Czy to nie smutne, że kojarzę wyspy głównie po poszczególnych imprezach i miejscach, gdzie dokonaliśmy desantu naszym czerwonym pontonikiem?
4.02 Bequia?
Jeden dzień uciekł. To chyba ten, gdy nikomu nie chciało się nawet wchodzić do wody, oglądać palm, wygrzebywać piasku zza majt. Zamiast tego założyliśmy w kokpicie mały klub czytelniczo-dyskusyjny. Pamiętam, że smażyliśmy tuńczyka (trochę ciężko się go jadło przy bujaniu) i wywiewało mi sałatkę z talerza. A wieczorem zaliczyliśmy turystyczną knajpę i imprezę w głuszy lasu. Pamiętam też, że taksówkarz nasz oszukał, a do jachtu kolejny raz pyrkaliśmy mokrym pontonem.
3.02 Palm Island, Canuoan
Zwiedzając rajskie plaże i wyspy zahaczany o Palm Island, w całości przeznaczoną na kurort dla bogatych. Najbardziej ekscytujący wieczór spędziliśmy na Canouan. Zachęceni imprezowymi sukcesami z lokalsami z poprzednich wieczór, tłumimy zmęczenie i pyrczyny pontonem na brzeg. Tam wypaśny hotelik i pani na recepcji, której po 10 min dzwonienia udało się ustalić, gdzieś na drugiej połowie wyspy jest impreza, ale to daleko i może się skończyć. Tu musiała zadziałać charyzma Piotra K., jego autorytet poszukiwacza imprez, który wybudował sobie poprzedniego wieczora, oraz żądza lokalsowych wrażeń. Tylko to musiało zaćmić nasze, tak błyskotliwe na co dzień, umysły i kazało nam iść godzinę przez puste miasto w poszukiwaniu klubu obok lotniska. Po wielu wzlotach i upadkach zobaczyliśmy dwa ostatnie auta, które zwoziły resztki sprzętu z zakończonej właśnie imprezy na plaży. Nie ma to jak nocne romantyczne przechadzki.
niedziela, 14 lutego 2010
2.02 Tobago Cays, Mayreau
Paweł okazał się na tyle wspaniałomyślny, że jak zobaczył mnie wstającą o 6 rano na wachtę, po 2 godzinach snu powiedział tylko – Idź spać. Na pewno? Na pewno. Dzięki temu kilka godzin później do naszej dziury (nazywanej szafą albo apartamentem) mógł wejść Adam i powiedzieć – wstawaj, jesteśmy przy wyspie. Przy wyspie? Jezu, jakbym pierwszy raz widziała wyspę. Poleżę jeszcze chwilkę godzinkę. Nie zdążyłam przewrócić się na drugi bok, kiedy otworzyło się górne okienko i po stopach posmyrała mnie mokra cuma – Piotr Ka. Powiedział tylko – Wstawaj, jesteśmy w raju! Bracie Adamie – tak należy skutecznie budzić kochaną siostrę. Kawałek od naszej kotwicy pojawiła się pierwsza bezludna rajska plaża.
A potem kolejna. I jeszcze jedna. I Tobago Cays, gdzie pływaliśmy z wodnymi żółwiami (znaczy pływali ci, którzy byli wcześniej niż później). Kończymy na Mayreau.
Jak każe wieczorny rytuał – bierzemy wino i desantujemy się na ląd w poszukiwaniu udanej imprezy. Przy brzegu tylko psychodeliczna cisza, opuszczone budynki, zabłąkany piec, odgłosy ciepłej nocy. Brrr. Przyznam, że pożałowałam mojej decyzji o gotowości imprezowej. Picie na pomoście nie było tego wieczoru moim największym marzeniem. Na szczęście z pomocą przyszedł Piotr K. i wskazał pustą asfaltową drogę przez las – za tym wzgórzem musi być impreza. Po 20 min. spaceru naszym oczom ukazało się miasteczko z niesamowitym zagłębiem knajpowym – mogliśmy wybierać z trzech położonych obok siebie. Jako, że ta Denisowa, o której pisze każdy przewodnik, nie wyglądała najzabawniej, wybraliśmy tą z najgłośniejszą muzyką rege. Na wejściu wita nas bosy rasta, który okazuje się DJem i kucharzem w jednej osobie. Jest trochę lokalsów i opalona na różowo para ze Szwecji. Rozkręcamy tańczoną imprezę. Jest gorąco.
Ok. drugiej postanawiamy, że czas się zbierać do domu. Wychodzimy przed knajpę, gdzie stoi mała ciężarówka, żegnamy się jeszcze raz, a nasi lokalsi mówią – wskakujcie, odwieziemy was. Chyba polubili ekipę białasów z polski. Nikt przecież nie pytał ich o to, nikt nie wspominał, nie marudził, że daleko. A tu taka niespodzianka – darmowa taksi na pace prawie na pomost. Niech żyje kolejna karaibska noc!
1.02 Kingstown, Mustique
Prawdziwy sezon imprezowy zaczyna się na wyspie Mustique. Po aperitifie na łódce uruchamiamy ponton i celujemy w stronę wyspy. Jeszcze nigdy nie miałam takiego wejścia na imprezę – wjazd z rozpędu na plażę przyciąga uwagę całej knajpy. Potem my, uciekający przez falami, z mokrymi tyłkami, w sportowych sandałach oblepionych piaskiem wkraczamy do knajpy na najbardziej burżujskiej wyspie Karaibów, gdzie swoją rezydencję ma nawet Madonna. Najwidoczniej jednak nie bywa w tej knajpie, bo drinki mają umiarkowaną cenę. Jest za to darmowy koncert w czasie festiwalu i tak wygadany kelner, że zamówienie zbiera min. 15 minut. Gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, przyprowadza gitarzystę współrodaka, który przyprowadza kolegę. Kilka godzin później w pustej zamkniętej knajpie rozkręca się prywatna impreza. Gej, który podrywa mojego brata, z uroczym brytyjskim akcentem, zaczyna grać Elthona Johna na pianinie, wtóruje my koleś przypominający Lennona po 50tce z krótkimi włosami. Księżyc świeci prawie w pełni, zaczynamy tańczyć, a kelner, teraz już w cywilu, przynosi z domu rum i rok i miesza drinki. Na pamiątkę dostaję grzechotkę i zapewnienie, że zawsze mogę tu wrócić. No jasne. Jeszcze tylko kapoki dla osób wyznaczonych przez eksperckie oko kapitana i idziemy spać.
31.01 St. Vincent
W ciągu dnia poznałam przynajmniej cztery gwiazdy filmowe. Wszyscy grali w sławnych Piratach z Karaibów. I to nie wszystko. Wszyscy jarali z Johnym Deppem. Albo to była jakaś wielka zpizgana (przepraszam za wyrażenie) zjarana impreza albo Johny Depp po kręceniu filmu oczyszczał swój organizm z trawki jeszcze dwa miesiące.
W każdym razie zwiedzamy stare filmowe dekoracje, zbieramy gałkę muszkatołową (której nie należy do końca rejsu zostawiać w foliowym worku, bo spleśnieje) i kąpiemy się w wodospadzie. Nie pierwszy on i nie ostatni.
Wieczorem chcemy wpaść na imprezę do Kingston. Na szczęście kończy się dalszą zatoczką, dolewaną kolą i przekłamaną ceną piwa.
30.01 St. Lucia
Przyznaję bez bicia. Nie wierzyłam, że część ekipy wejdzie na Pitusia. W sandałach, bez jedzenia i przewodnika, na jednym kokosie. Do dziś należy im się respekt (i należało pół rumu, o które się założyli). Część załogi zostaje przy poziomie morza, część idzie na mały leniwy gorący spacer w okolice wejścia na wielkiego Pitona (jest też karaibska zupa i zimne napoje). Potem bawimy się w turystów w kawiarni wspomnianego kurortu (tym razem zaopatrzyliśmy się w więcej niż 10 EC na głowę). Jeśli jesteś głośnym Amerykaninem z dużą ilością zielonych dolarów, to jest miejsce dla ciebie.
29.01 St. Lucia
Dajemy się więc namówić na wycieczkę obwoźną, jak się potem okaże na szczęście ostatnią w czasie tego rejsu. W programie wulkan i wodospad z ciepłą wodą (pyszne cukierki kokosowe zrobione ze skarmelizowanego cukry trzcinowego!) i pamiątkowe zdjęcia w punkcie widokowym. Poznajemy naszego pierwszego lokalesa, wyplatacza koszyków i mistrza bananowego orgiami, bezzębnego Pabla. Słynnego na cały rejs z powiedzenia – palę rano, przed południem, w południe, po południu i wieczorem. Mam 40 lat i wyglądam na 21. Niczym Bob Marley ma też matki swoich dzieci na wszystkich okolicznych wyspach i panią, która za 10 EC pierze mu gacie.
To pierwszy z moich potencjalnych mężów z perspektywami. Potem w zasadzie na każdej wyspie znalazł się dalszy. Poza normalniejszymi, którzy umieli utrzymać minimum konwersacji, byli też starzy wyjadacze o nieskrępowanych tekstach standaryzowanych dla całych Karaibów: skąd jesteś, jak masz na imię, co robisz, czy ci się tu podoba, jak podoba, to czy chcesz zostać, a potem czy całowałaś już czarnego. Skąd to przekonanie o wyższości pracy murzyńskich ust? Nie wiem. W każdym razie w tym momencie do oferty małżeństwa było niemal blisko.
Jedno jest pewne – jestem już prawdziwym marynarzem, żeby nie powiedzieć morskim wilkiem, morskim wyjadaczem. Jedna dupa na jednej wyspie (mamo nie czytaj tego).
Wieczorem przestawiamy się do zatoki dalej – dokładnie między dwie przepiękne góry, Grand Piton i Petit Piton, przechrzczony familiarnie na Pitusia. Wieczorem dokonujemy pierwszego desantu na brzeg, a jedyna otwarta knajpa w tej dziurze, to bar w wyparnym kurorcie Żaluzie (dopiero kilka dni potem doczytamy, że jest jednym z najdroższych w tej części Karaibów). Zgodnie z zaleceniami kapitana (którego słuchamy się zawsze i wszędzie), bierzemy tylko po 10 dolarów karaibskich (ok. 10 zł), żeby przypadnie napotkani lokalsi nie mieli nam co ukraść. Szkoda tylko, że ceny w barze zaczynają się od 7 dolarów, ale amerykańskich. Już po przyjściu do baru, pani nie patrzyła na nas przesadnie przychylnie. Szczęka jej opadła, kiedy zapytaliśmy czy możemy płacić w lokalnej walucie, a nie w amerykańskiej. Po małej zrzutce i zapobiegliwości niektórych, udaje się kupić przynajmniej kilka drinków.
Południowe wyspy
Już na pierwszy rzut oka widać różnicę. Po pierwsze, Sta Lucia, St Vincent i Grenadyny (SVG), były pod wpływami brytyjskimi. Dlatego jedzenie i kultura jedzenia są tu o wiele gorsze, nie da się kupić naprawdę smacznego chleba. Częściej zobaczyć fisz and chips niż inne jedzenie, jeździ się po lewej stronie. Turyści wdzięczni są za wszechobecny język angielski, dzięki któremu można do woli poznać lokalesów.
niedziela, 14 lutego 2010
Caribbean sailing 2010: 28.01 Martynika
Jeszcze trochę formalności i wypływamy. Po drodze plaże Les Salines (gdzie Kinkidinki gubi śrubę), obiad, a potem już pierwsza wyspa, St. Lucia. W środku nocy poznajemy Pita, pływającego cierpliwie dobre pół godziny wokół naszej łajby, i zmuszającego nas do skorzystania ze swoich usług – znalezienia wolnej bojki. To pierwszy w czasie tej wyprawy boat boys, nie ostatni, nawet nie przedostatni. Na wyspach, które pewnie w większości żyją z turystów, bardzo popularne jest świadczenie im usług wszelakich – od przywiezienia chleba, złowienia ryby, zrobienia zakupów, zorganizowania wycieczki czy taksówki. Przecież tu wszyscy znają każdego.
europejsko
Gdy ktoś pytał mnie, gdzie jedziesz, starałam się nie odpowiadać, że na Karaiby. Wiadomo – bananowa młodzież, dziani rodzice, drinki z palemką i byczenie się w kurorcie. Mówiłam, że jadę na Martynikę. Większość osób kiwała ze zrozumieniem, ale jestem pewna, że nie wiedziała, gdzie to coś umieścić. Nic dziwnego. Kilka dni przed kupieniem biletów pod koniec września, sama nie wiedziałam, gdzie to jest.
Martynika wydaje się odległym krajem w dzikich Karaibach, ale Martynika jest bardzo europejska. W końcu to część Francji. Przez całą wyspę biegnie autostrada, niedaleko stolicy droga ma trzy pasma – rano i wieczór zakorkowane. Na modłę, która kojarzy mi się z Ameryką, podstawowym środkiem transportu jest samochód. Autobusów jest mało, bardziej popularne są taxi colectif, takie busiki czy marszrutki, stające niemal wszędzie. W godzinach dziennych nie jest problemem znalezienie jednego (czasem trzeba tylko poczekać aż cały się zapełni), problem zaczyna się po 18tej. Nie trzeba chyba wspominać, że jeżdżą nimi głównie Czarni? Niemal każdy na Martynice ma samochód. Młodzi gniewnych stać na wypaśną furę, ale jak dopytasz się, okaże się, że ciągle mieszkają z mamą. Powierzchnia wyspy jest ograniczona i nawet trzypasmowa droga niedaleko stolicy nie daje rady – rano i popołudniu zamienia się w jeden wielki traffic jam.
Na wyspie jest drożej niż we Francji. Osoby pracujące „dla państwa”, nauczyciele czy urzędnicy, dostają tutaj 40 proc. większą pensję niż na kontynencie. Pomimo tego, że grubo ponad 90 proc. mieszkańców to Czarni, większość interesów jest w rękach Białasów, głównie potomków właścicieli niewolników. Historia niewolnictwa jest ważnym elementem, ciągle żywą częścią.
W styczniu na Martynice było referendum dotyczące większego uniezależnienia się od Francji, możliwy pierwszy krok do niepodległości. Mieszkańcy powiedzieli NON. Dobrym ostrzeżeniem są dla nich sąsiednie wyspy, w większości niezależne od ok. 30-50 lat. Bo wsparcie Francji to pieniądze, projekty, UE, otwarty rynek pracy (choć większość i tak marzy o wyjeździe do Ameryki).
niedziela, 24 stycznia 2010
its easy to be lazy, when the weather is like that part 1
Wszyscy sie ze soba witaja i usmiechaja. Ciagle. Pani przy soku z trzciny cukrowej zaprasza mnie do domu, bo jej dzieci odjechaly. Koles, ktory zaczepia Cie przez okno samochodu stoi na srodku ulicy jakies 3 do 4 min. Za nim auto. Czeka az skonczy. Zadne fak you, zadne trombienie. Czeka. Rege, cuk, karaibski jazz w radio bez reklam i spikerow - w niedziele nie pracuja.
zeby pozbierac mysli za duzo sie dzieje
U boskiej Katell, ktora powinna dostac medal za odpowiadanie na milion pytan. Myslalam, ze to ja jestem mistrzem w zadawaniu, ale Andy pobil mnie na glowe. I dobrze, bo przez zmiane czasu, od 22 zaczynam przysypiac. Ale przed tym zakupy, miejscowe dirnki z rumem, genderowe zarty, przestawka (a moze przystawka) z rybka i gotowanie. W tle kreolska muzyka, w garnku kreolski kurczak. Jak uczniacy z Andym notujemy przepisy, nazwy muzyki, skladniki drinkow. Cichy, goracy wieczor. Na Martynice juz po 3 popludniu ludzie zaczynaja mowic bon soir(e), czyli dobry wieczor. Wiec popelniam male faux pas. To inaczej niz we Francji. Jedna z teorii tlumaczaca to zjawisko to zmiana czasu - we Francji o 3 po poludniu jest tak naprawde 8, a dzwoniacy do Francji dostosowuja sie do czasu w reszcie kraju. Dzis referendum. Musze nie zapominac o zdjeciach.
sobota, 23 stycznia 2010
tyle do napisania
23/1/10 Przeciez jestem bardzo zajeta. Rozmawianiem z ludzmi (w ciagu 1,5 dnia poznalam ponad 20 osob), zadawaniem pytan (a jeszcze we wrzesniu nie wiedzialam, gdzie jest Martynika), otrzepywaniem butow z piasku, upychaniem swetra na dnie plecaka, suszeniem sie po kapieli w basenie, probowaniem nowych smakow: sok z trzciny cukrowej, lokalne kaszaneczki, lokalne cos smazone, lokalny zielony sok, cider, prawdziwe lokalne crepes, piwo, tez lokalne. Zyjemy kazda chwila. Naprzyklad teraz. W mieszkaniu dziewczyny, ktorej nie znam nawet 24 godzin, z chlopakiem Szwajcarem, ktorego nie znam nawet 24 godzin i mniej 15 minut. Robimy obiad, zartujemy, chodzimy po plazy, rozmawiamy, siedzimy i milczymy, czuje sie jakbym przyjechala odwiedzic starych znajomych. Z Andym wychodze "do miasta" i po 10 min. spotykamy niby znajomego, ktorego w sumie nie znamy, ze wczorajszego wieczoru. To moj hold skladany couchsurfing.com. Tyle do opisania, a jednak nie umiem porzadnie zebrac mysli.
niedziela, 17 stycznia 2010
przed.
ten wyjątkowy stan zdziwienia. to już? za chwilę wykorzystam wyimaginowane bilety, które kupowałam gdzieś na dziko pod koniec września?
do tego kolejne, chyba już nieuleczalne, zauroczenie couchsurfingiem. pozytywnie odpowiedzieli mi prawie wszyscy z Martyniki i kilka osób z Paryża. skąd biorą się ci ludzie? skąd tak wielka bezinteresowna życzliwość?
w Paryżu, w mieszkaniu niedaleko Wieży E. czeka na mnie we wtorek obiad.
|